Tydzień znowu przeleciał a wraz z nim kolejne reakcje, pierwsze szkice do raportu, wielokrotne przypomnienia że raport tajny i w ogóle.
W czwartek, wbrew swoim zasadom poszłam na Harrego Pottera. Już nie złamię swoich zasad... nie idźcie, nie ściągajcie na komputer. Nie warto. Widziałam dwie części i w porównaniu do tej były arcydziełem kina swiatowego. Nudnawy wątek o miłości anstolatków wywałkowany, rozciągnięty, na siłę zabawny. akcja na końcu, jakby sobie ktoś o niej przypomniał.
W piątek udało mi się przez przypadek dostać na siłownię za free. Miałam zamiar pójść na zajęcia z areobiku, ale że były dwie osoby i zajęcia zostały odwołane, w recepcji powiedziano, że mogę wejść nie płacąc za zajęcia, w ramach pocieszenia za darmo. Bawiłam się więc w nowoczesnej siłowni przez 1,5 godziny i nie wiem i kcal spaliłam, bo wszystkie urządzenia żądały wagi w funtach, a ja nie wiem nawet ile teraz w kg ważę, ani jak się to przelicza. O taka anegdotka (Dorota:D). Kolega opowiadał, że jeszcze do niedawna w Irlandii były znaki z ograniczeniach prędkości podawane w milach na godzinę, podczas gdy w każdym samochodzie byly podawana prędkość w km/h :D
Weekend minął leniwie, a w zasadzie miał minąć. Sobota - park - niby największy w Europie. Ale co to za park po którym jeżdżą samochody? saren nie widziałam, ale i za bardzo szukać nam się nie chciało, słońce prażyło i jakoś zmęczeni wszyscy i zawiedzeni byli. Spodziewałam się raczje czegoś na kształt lasu w mieście... Łazienek, no cokolwiek.
Po drodze do domu powłóczyłam się trochę po festiwalu sztuk ulicznych - BMX, breakdance, zośka, deska, i inne. Ciekawie, ale tłoczno. O i kupiłam 3 melony za 1 euro, pyszne słodkie. Tak i złamałam sie, zrobiłam to. Kupiłam 100 g czereśni za 2 euro - naprawdę tanio. Wiem, że nawet w zimie z importu u nas tak drogie nei są, ale po prostu to moje ukochane owoce i zapracowałam i należy mi się. Ot, co.
Sobota upłynęła też pod znakiem imprezy - ale takiej w zasadzie pierwszej z prawdziwego zdarzenia, wypiłam AŻ 3 piwa :D, nie pytajcie ile kosztowały, no i wróciłam do domu padnięta o 3.
Niedziela miała być pierwszym dniem bez budzika w Irlandii. Moje słońce postanowiło jednak podzielić się wrażeniami z rejsu morskiego... No więc nie wyspałam się.
Nie przeszkodziło mi to jednak pojechać do HOwth (ten półwysep) po raz trzeci. Kocham to miejsce, pół godziny koleją podmiejską od Dublina, małe miasteczko, port. Razem z Loickiem obeszliśmy cypel. W drodze powrotnej zobaczyliśmy tłum ludzi na brzegu. Przypłynęło 10 fok! Na wyciągnięcie ręki. Śliczne, półdzikie.
Nie poszłam na salsę, nie miałam siły.
Dziś upiekłam ciasto z melonem. Przepis mamy, wyszedł, urosło, a Robin zjadła 1/4 :D
Załączam zdjęcie z ulic Dublina, jakby ktoś miał wątpliwości co do tutejszych pań... Niech nikt się nie dziwi, że panicznie dbam o linię jak widzę takie rzeczy. To stadko było wyjątkowo duże... Strach.
A postaram się załączyć jakieś inne zdjęcia, ale muszę je po ludziach pozbierać.