Tak, wreszcie, po tygodniu niemal udało mi się zacząć zwiedzać. Towarzystwo ogarnęłam, ale ludziom nie chciało się wstawać na 8:30 - to z tych co przedkładają zakupy ponad wszystko, w związku z tym razem z Robin i Tungiem udaliśmy się we trójkę. I dobrze, im więcej ludzi, tym więcej czekania.
Udało nam się znaleźć bardzo tani bilet - 8,20 euro na cały dzien na wszystkie autobusy i na DART. Czym jest DART - taka kolej podmiejska - różni się tym od naszej, że nie śmierdzi, jest czysta, kursuje nie rzadziej niż co 30 min i nie spóźnia się.
Autobus jadący do centrum zepsuł się w połowie drogi, co zaowocowało przegapieniem ustalonego pociągu, ale na szczęście następny pojawił się po 15 minutach. Podróż to Bray trwała około 40 minut. Bray to wioska, taka jak przedmieścia Dublina, małe, niskie domki, ładne ogródki i sklep... wszystko po 2 euro. Po raz pierwszy udało mi się kupić coś taniej niż w Polsce - 5 batoników tomblerone, nie da się chyba tak tanio zanabyć :]
Z Bray musieliśmy dostać się do oddalonego o 15 min jazdy Enniskery - bardzo ładne, małe miasteczko, ale dostać się tam piekielnie trudno. Autobus 185 jeździ dwoma różnymi trasami, bo nie można stworzyć dwóch oddzielnych linii.... Czekaliśmy z 30 min, ale w końcu dostaliśmy się do wymarzonego miejsca. Warto było. Powerscourt gadens są przepiękne. Położoną na wzgórzach posiadłość otacza gigantyczny ogród urządzony częściowo w angielskim, japońskim, francuskim i nie wiem jakim stylu. tu mogę się pochwalić, że nie długo będą zdjęcia z aparatów moich znajomych.
Po ogrodach i powrocie do Bray zrobiliśmy sobie 8 km spacer po klifach do sąsiedniego miasteczka Greystones. Widok z klifów był co najmniej tak piękny jak pogoda - słońce, ciepło, mało chmurek. Jak na Irlandię przystało spadło symbolicznych parę kropli deszczu... słońce nie przestawało jednak świecić i nie było sensu wyciągać parasola. Naprawdę żałowałam, że nie mam szortów.
Z Greystones wracaliśmy DART do Dalkey - miasteczka bardzo drogiego, w którym posiadłość ma min Enya. Jak na mój gust strasznie snobistyczne - nie było mowy o przyzwoitym obiedzie, więc po obejrzeniu tutejszego zamku i naprawdę imponujących budynków szkolnych wsiedliśmy w DART i ruszyliśmy do Howth.
Po 1,5 godzinnej podróży koleją słońce nadal świeciło. Howth to śliczne rybackie miasteczko, z przepiękną wyspą niedaleko. po zjedzeniu obiadu i porcji lodów, życie wydało się jeszcze piękniejsze. Długo staliśmy w promieniach słońca na falochronie (Ci którzy mnie znają wiedzą, w jaki nastrój wtedy wpadam). W pewnym momencie z fal wynurzyła się głowa foki :]
Foka nie zadziwia mnie jednak tak jak... palmy. w Dublinie mają palmy w ogródkach, rosną od tak sobie. Biorąc pod uwagę moją wizję kraju - szarą ścianę deszczu, z wiatrem i przejmującym zimnem, palma jest całkowicie nie na miejscu. A jednak są, rosną i na dodatek kwitną. Adam, wyjaśnienie??
Teraz jeszcze chwilę o moich towarzyszach podróży. A w zasadzie o Tungu. Jest to strasznie śmieszny człowiek, robiący wszędzie zdjęcia, całkiem głośny i troszkę powolny. I dba o siebie - 20 par butów, wszystko elegancko, z klasą, okularki, te sprawy. Niemniej jednak jest całkiem niezłym towarzyszem podróży :]
Generalnie chwilowo padam, idę spać, bo czeka mnie kolejny dzień zwiedzania...
Jeszcze dla wyjasnienie - mapa jest głupia, bo ma parę miejsc w Dublinie i nie chce mi się szukać siebie, a za każdym razem muszę zaznaczyć przed kolejnym wpisem. Dalej... dziś chciałam zaznaczyć kilka miejsc i nie mogłam :/ O facetach napiszę jutro :]