Zacznę od sprostowania - piszę o imprezach i podróżowaniu, bo wydaje mi się to najciekawsze dla was. Ktoś chętny na bardziej szczegółowe opisy pracy, opisy w ogóle?
Mogę opisać moją walkę z syndromem CIĄGŁEGO JEDZENIA oraz wycieczki po zakupy, pranie, gotowanie, ale nie wydaje mi się to aż tak ciekawe. Poza tym, że dziś zorientowałam się, że pod nosem mam Bombay baazar, czyli nie mniej nie więcej a tani sklep z jedzeniem z Azji, więc jak tylko wyczyszczę lodówkę zacznę się bawić w Azjatycką kuchnię, zwłaszcza, że produkty są tu niejednokrotnie tańsze niż w Tesco...
Poza tym dziś odkryłam bibliotekę publiczną. Przeszczęśliwa wróciłam do domku z naręczem książek (można 8 wypożyczyć). Biblioteka publiczna ma tu inny charakter. Jest więcej audioksiążek i książek z dużymi literami - fajnie, zwarzywszy na to, że dużo starszych osób korzysta z bibliotek, również w Polsce. Dodatkowo zaskoczyło mnie, że można wypożyczać filmy na 8 dni, ZA DARMO. "Wyniosłam" więc wszystko o Ewie - coś mi się obiło o uszy... Poza tym lubię stare filmy. No, więc jutr organizuję wieczorek filmowy, kulturalnie.
Weekend z kolei... to był najlepszy weekend mojego pobytu tutaj. Wynajęliśmy samochód. Przyznam się, że na początku trochę się bałam jak Dimitrije sobie poradzi, ale szybko przyzwyczaił do nowych warunków i wszystko poszło gładko. Podróż była przyjemna, robiłam za GPS. Po około 3 h dotarliśmy do Burren National Park (piękne widoki). Tam zrobiliśy małą trasę po tamtejszych pagórkach. W drodze powrotnej do samochodu złapal nas deszcz - był to pierwszy i jedyny moment, kiedy zostaliśy zmoczeni, tak padało, ale tylko kiedy jechaliśmy, jak na zamówienie.
Burren NP jest pięknym miejscem, trochę księżycowy krajobraz, małe jeziorka i charakterystyczne skały. Miejsce podobało mi się również, gdyż nie było tam dużo turystów, budek, autokarów. Cisza i spokój.
Przeciwieństwem był Cliffs of Moher - klify slynne na całą wyspę. NIE JEDŹCIE TAM - szkoda pieniędzy i czasu. Klify owszem, ładne, ale nie wyjątkowe, na pewno nie warte 2 euro wstępu i tłumu turystów.
Po Klifach pojechaliśmy do Galway, gdzie oczekiwał nas kolejny Couchsurf, tym razem z ciepłym obiadkiem. Postanowiliśy kupić mu wino, ale pomysł okazał się mało udany - chłopak, Muzułmanin, jest abstynentem. Nie mniej jednak, wino może oddać komuś w prezencie, szkoda tylko, że w jego poszukiwaniu zagubiliśmy się w Galway co zaoowocowało godzinnym spóźnieniem.
Po jedzonku nasz gospodarz zabrał nas na zwiedzanie Galway by night. Miasteczko małe, ale tętniące życiem. ulice - jedna wielka impreza. Poszlismy do jednego pubu, gdzie grali na żywo, rockowe hity itp - zabawa byla przednia, do 1 zostaliśmy - żeby nie było, nie piłam, bo bolał mnie brzuch, a szkoda, bo piwo tu jest o wiele tańsze...
Rano dostaliśmy prawdziwe Irlandzkie śniadanie. Kielbaski smażone, omlet i grzyby smarzone . Kamień w brzuchu. Zapomniałam napisać, że nasz host jest pół malezjańczykiem. Co mnie zaskoczyło, powiedział, że nie jada chleba w ogóle. To samo powiedział Tung, że u niego w domu nie jada się chleba - na śniadanie ryż z kurczakiem!! Nie jestem w stanie pojąć jak można życ bez chleba - co z kanapkami??
Następny dzień był równie piękny - Connemara NP, wspinaczka na Diamond Hill. W ogóle sama podróż samochodem po stromych pagórkach, między jeziorami, to czysta przyjemność. Nie pominęliśmy też plaży (Ocean!) i jedynego Irlandzkiego fiordu (w sumie to ni wyglądał jak fiord). Na koniec, w promieniach słońca, zrobiliśy samochodem Sky Road, słuszna nazwa. Słońce, ocean, piękne widoki. Niesamowite. W domku byłam o 23... Przebyliśmy koło 900 km.